Dzieci zawsze były moim marzeniem. Jeszcze jako para narzeczeńska śmialiśmy się z T., że będziemy mieć małą drużynę piłkarską. Jednak życie zmienia nasze plany.
W pierwszą ciążę zaszłam dosyć szybko – 2 miesiące po ślubie. Radości nie było końca, gdy zobaczyliśmy upragnione dwie kreski na teście. Na pierwszą wizytę do lekarza pojechałam sama. Okazało się, że owszem jestem w ciąży jednak nieprawidłowej. Doszło do zapłodnienia, ale nie utworzył się zarodek. Czyli byłam w ciąży, ale dziecka w moim brzuszku nie było. Musiałam iść na zabieg do szpitala, później trzy miesiące czekania, aż organizm się zregeneruje.
O kolejną ciążę staraliśmy się prawie pół roku. Pewnej niedzieli pojechaliśmy do Dominikanów na mszę . Dostałam podwójna komunię – komunikanty się skleiły. To był znak – jestem w ciąży - pomyślałam. Nie powiedziałam nic ślubnemu, czekałam do terminu kolejnej miesiączki. Pojechałam po test do apteki – wyszedł pozytywnie. T. dostał swój pierwszy prezent na dzień ojca – zostanie tatą. Wiedziałam, czułam, teraz wszystko jest dobrze.
Tydzień później jechaliśmy na wakacje – samochodem po Norwegii. Musieliśmy trochę zmienić nasze plany – mniej chodzenia po górach, więcej spacerów. Nie chcieliśmy ryzykować. Wierzyliśmy w to, że w moim brzuszku rośnie dziecko. Wróciliśmy po trzech tygodniach, zapisałam się na wizytę do lekarza – kolejne trzy tygodnie oczekiwania. Tym razem pojechaliśmy razem. Na monitorze USG zobaczyliśmy upragnioną fasolkę. Wszystko było dobrze.
Przez pierwsze 4 miesiące czułam się rewelacyjnie, w 20 tyg ciąży okazało się, że mam cukrzycę ciążową. Czekała mnie zmiana diety. W 24 tyg dostałam pierwsze skurcze. Na szczęście były to skurcze przepowiadające. Dosyć regularne. Musiałam nauczyć się je ignorować i nie denerwować. Towarzyszyły mi już do końca. W 28 tyg okazało się, że Staś jest już ustawiony do porodu i pcha się na świat – był już w kanale rodnym. Pani doktor kazała mi leżeć, pomogło. W tym samym czasie dowiedziałam się, że moja lekarka również jest w ciąży i nie poprowadzi mnie do rozwiązania.
Miał przejąć mnie jej mąż – również ginekolog położnik. Zaczęły swędzieć mnie ręce i dłonie. Ślubny śmiał się ze mnie gdy biegałam na bosaka po zimnych kafelkach – tylko tak odczuwałam ulgę. Myśleliśmy, że jest mi za ciepło i dlatego wszystko mnie swędzi. Lekarz nie pytał o swędzenie. W 36 tyg przerzucałam kanały w TV, trafiłam na program w którym lekarz wypowiadał się na temat cholestazy ciężarnych. Zostawiłam, chciałam posłuchać co to jest. Dowiedziałam się, że głównym symptomem tej choroby jest uporczywe swędzenie stóp i dłoni, później całego ciała.
Pasowało do moich objawów. Na następny dzień miałam umówioną wizytę u lekarza. Od razu zostałam skierowana na badania, Następnego dnia leżałam już w szpitalu na obserwacji. Dla matki cholestaza nie jest groźna tylko uciążliwa ze względu na wspomniane swędzenie. Dla dziecka choroba niesie duże ryzyko – możliwe jest obumarcie płodu lub wcześniejszy poród. W szpitalu czekała mnie kolejna zmiana diety, 3 razy dziennie KTG i liczenie ruchów maleństwa. Ze względu na zdrowie dziecka ciąże z cholestazą kończy się wcześniej, po ukończeniu 37 tygodnia.
Trafiłam na nieciekawy oddział – lekarze nie mieli w zwyczaju informować pacjentki o ich i dziecka stanie. Wszystkie informacje trzeba było wyciągać na siłę. A od Pani Profesor – ordynator oddziału nic nie dało się wyciągnąć. Wychodziła z założenia, że to lekarz jest od leczenia a pacjent ma leżeć i nie marudzić.
Byłam zła. Chciałam wiedzieć co się dzieje, jakie są plany. Po wysłuchaniu relacji koleżanek z pokoju postanowiłam – wychodzę sobie ten poród. W piątek rano zadzwoniłam do ślubnego, aby przekazać mu moje postanowienie. Mieliśmy całą sobotę chodzić po schodach. Gdy skończyliśmy rozmawiać zaczął się obchód. Pani profesor jak zwykle milcząca tylko szepnęła coś do pielęgniarki.
Po obchodzie wstałam z łóżka, chciałam pójść na śniadanie. Jakież było moje zdziwienie gdy pielęgniarka oświadczyła mi, że nie mam się nigdzie wybierać. Pytam „dlaczego?”. „Bo Pani idzie na wywołanie”. Nie ma jak totalnie zaskoczenie. Nie miałam pojęcia jak to wygląda. Nikt nic nie mówił. Po 5 minutach siedziałam na fotelu, zaaplikowali mi jakiś żel. Miałam leżeć w łóżku podłączona pod KTG i czekać na skurcze. Z historii szpitalnych jakich się nasłuchałam wiedziałam, że może to potrwać nawet dwa dni. Zadzwoniłam więc spokojnie do T. i powiedziałam co się dzieje.
Nie chciałam aby przyjeżdżał, za szybko. Myliłam się. Skurcze pojawiły się bardzo szybko. Po trzech godzinach jechałam na porodówkę. Ślubny przyjechał gdy wchodziłam na salę porodową. Mieliśmy rodzić razem. T. starał się ulżyć mi w bólu. A ja nie mogłam znieść czyjegokolwiek dotyku. Poprosiłam aby usiadł i pozwolił mi samej przeżywać ten ból. Siedział z boku i czekał. Tak upłynęły kolejne godziny, w ciszy. Skupiałam się na bólu, to przynosiło mi ulgę.
Przed 15 poprosiłam, aby zawołał położną, czułam skurcze parte. Po chwili w drzwiach pojawił się uśmiechnięty od ucha do ucha Afroamerykanin, który łamaną polszczyzną zapytał jak się czuję. „Całkiem dobrze, choć troszkę boli” – uśmiechnął się jeszcze szerzej gdy usłyszał moją odpowiedź. Położna pomogła mi wygodnie się ułożyć. Ślubny stał już obok mnie, teraz go potrzebowałam. Nie mogłam urodzić. Jak to lekarz stwierdził młody był za duży na moje możliwości. Potrzebowałam pomocy. Lekarz zapytał czy może nacisnąć na mój brzuch i mi pomóc. Dziecku groziło niedotlenienie. Zgodziłam się.
Dwa skurcze i Staś był na świecie. Po chwili położna położyła go na moim brzuchu. Tak cichutko łkał. Zakochałam się od razu w tej ciemnej czuprynce. Lekarz i położna zostawili nas na kilka minut samych abyśmy się sobą nacieszyli. Gdy wrócili, poprosili aby tatuś towarzyszył Stasiowi podczas rutynowych badań. Mną zajął się lekarz. Ten sam wesoły i uśmiechnięty.
Pół godziny później leżałam na Sali poporodowej, patrzyłam na moje małe szczęście zawinięte w rożek i nie mogłam uwierzyć, że to on. Łzy płynęły mi po policzkach.