a ja takie spartańskie warunki lubię. Jeszcze najlepiej z dala od cywilizacji. No ale wiadomo - z małym dzieckiem trzeba myśleć o wyższym standardzie.
Kiedyś z paczką przyjaciół (czyli ja, mój wtedy jeszcze chłopak i dwóch naszych najlepszych przyjaciół rodzaju męskiego) pojechaliśmy w Góry Stołowe. Był już koniec września, noce zimne, a my spaliśmy... w namiocie rozbitym przy lesie 100m od jeziora. Zimno, że strach wyściubić nos ze śpiwora, ale daliśmy radę. Rano rozpalaliśmy ognisko, na nim smażyliśmy jajecznicę (jajka udało się dostać od pobliskiego gospodarza), gotowaliśmy wodę na herbatę i chińskie zupki. Kąpiel - nic innego jak turlanie się czterech golasów w trawie mokrej i zimnej od rosy lub bieg do leśnego strumienia. Zęby myliśmy mineralką. A menu było wyśmienite - chleb z cebulą, pomidorem i pasztetem, czasem ogórek małosolny, albo pasta tuńczykowa (kostka chudego twarogu zmieszana z tuńczykiem w sosie własnym + odrobina soli i pieprzu, oraz cebulki). O dziwo zabawa była przednia i nikt się nie pochorował.
Mi do szczęscia niewiele trzeba. Wystarczy, że Antonia będzie szczęsliwa.