Artika (2012-12-12 11:57:04)
Kiedyś rodzice bardziej zwracali uwagę na samodzielność dzieci. Ja pamiętam że w 3 klasie podstawówki sama pokonywałam po 3,5km w jedną stronę do szkoły i jakoś nikt się specjalnie nie martwił, że idę tam z katarem, że mogę się zgubić czy tym podobne. Bawiłam się w rurach przygotowanych do melioracji rowów, łaziłam po drzewach i pędziłam na rowerze bez trzymania kierownicy i nikt przez to w panikę nie wpadał. Kiedyś gdy ktoś samochodem podwoził dziecko do szkoły i był to obcy tonie oskarżano go od razu o porwanie czy o pedofilstwo tylko to była uczynność. Teraz widzę to po wielu babciach, a i często po mamach jak trzęsą się nad zdrowiem wnuków, mimo że te mają tylko katar czy kaszel. Widzę rodziców pilnujących starsze dzieci na placach zabaw, wciąż prowadzących ich za rączki, albo w drugą stronę widzę dzieci pozbawione całkowicie troski rodzicielskiej nie nadopiekuńczości a zwykłej rozmowy jaką również dzieci potrzebują. Widzę jak każdy sobie rzepkę skrobie i zero wzajemnej pomocy i to samo przekazywane jest dzieciom. Dystans, egoizm, brak empatii, nakierowanie na zysk. To wszystko są minusy naszej cywilizacji. Te plusy które jeszcze pozostały są negowane, a ludzie nimi kierujących się odsuwa się od społeczności. Potrzeba akcji typu zwykły bohater żeby normalne ludzkie odruchy docenić. Przykre to bardzo i naprawdę nie wiem dokąd my wszyscy zmierzamy...
Całym sercem zgadzam się z przedmówczynią. Z racji wieku a także późnego macierzyństwa, mam podobne zdanie. Ja jako dziecko, do szkoły (wieś) miałam ok 2km. Byłam dzieckiem chorowitym, dlatego przez pierwsze lata szczególnie zimą byłam podwożona (nie specjalnie poprostu ojcie jeździł do mleczarni) Ale ok 4-5 klasy chodziłam pieszo lub rowerem. Miałam dwoje starszego rodzeństwa, z tej racji miałam pewne przywileje. Ale nie znaczy to że nie miałam obowiązków. W każdą sobotę było gruntowne sprzątanie domu, podwórka. Jak były prace polowe to najpierw pomagałam mamie w domu: zmywanie naczyń, karmienie ptaków (mama hodowała ok. 100 kurczaków, kilkadziesiąt kaczek itp). Nosiłam jedzenie i picie dla pracujących w polu. Pod koniec podstawówki pracowałam już w polu: pielenie buraków, wykopki, żniwa. Na miare moich sił. Nikt się nie buntował, bo od dziecka było wiadome, że tak musi być. Nie pamiętam czy już o tym nie pisałam: jeden raz się zbuntowałam- gdy rodzice nie chcieli posłać mnie do liceum. Strajk (nic nie robiłam tylko czytałam) był na tyle skuteczny, że na przyszły rok złożyłam podanie, zdałam egzamin (tak wtedy były egzaminy wstępne, a nie jak teraz z miernymi przyjmowani są do LO). Po liceum byłam już dorosła, pracowałam i opiekaowałam się rodzicami na rencie.
Moje siostrzenice i siostrzeńcy mieli już lepiej (na wsi mechanizacja, w mieście lżej) niewiele się różniło ich wychowanie. Ogólna bieda powodowała, ze np. siostra swoim córkom szyła, ja dziergałam i nikt nie kręcił nosem, że mu coś nie pasuje. Cieszyli się z nowego sweterka, czy szalika pod choinką.
No i czasy najnowsze. Mój syn był podobnie wychowywany jak ja, najpierw trzeba robić to co konieczne (nauka), co pożyteczne (pomoc w domu, sprzątanie itp) i dopiero wtedy można to co przyjemne (zabawa, wyjścia do kolegów itd.) Obserwując obecne dzieci i młodzież, mówię Mateuszowi, że jego pokolenie to ostatnie "normalne".
Obecnie to dzieci rządzą w domu, bez względu na wiek. Zaczyna się od drobnych sprzeciwów, poprzez nieposłuszeństwo, brak ideałów, do wandalizmu i przestępstw.
Dzieci są pod ochroną od najmłodszych lat, znają swoje prawa ale nie obowiązki. Rodzice są nadopiekuńczy. Przykład: odprowadzanie do szkoły (odwożenie pod same drzwi szkoły). Zrozumieć można jak to jest początek pierwszej klasy, a nie noszenie plecaka "chłopu" z IV-V klasy. Za moich czasów na roraty chodziło się rano na 6-6.30, a teraz specjalnie są o 17.00. Mój syn nie mógł się doczekać kiedy będzie miał 7 lat, zeby nie chodzić z mamą do szkoły (mimo że w niej pracowałam). Samodzielnie chodził na zajęcia pozalekcyjne, do kościoła itd.
Takie są moje przemyślenia na w/w temat